W czasie wojny organizuje w Warszawie brawurowe zamachy na oficerów Gestapo. Gdy wojna się skończy, będzie walczył o polską markę w świecie. Trzydzieści pięć lat temu zmarł pułkownik Adam Borys, pseudonim „Pług”, dowódca powstańczego batalionu „Parasol”. 10 grudnia minęło 112 lat od jego urodzin.
Okupowana Warszawa. Opel wiozący generała SS, Franza Kutscherę zdążył skręcić w Aleje Ujazdowskie, gdy nagle drogę zablokował mu inny samochód. Chwilę później młody człowiek wyładował w otwarte okno wozu z niemieckim generałem całą serię ze stena. Kutschera skonał. To była najbardziej brawurowa akcja „Pegaza” (razem było ich 13). Tak nazywał się specjalny oddział harcerskich Grup Szturmowych do organizowania zamachów na hitlerowskich funkcjonariuszy. Dowódcą oddziału był kapitan Adam Borys, pseudonim „Pług”. Czterdzieści lat później. Witkowo, maleńkie miasteczko w Wielkopolsce. Zapatrzony w legendę Adama Borysa młody student polonistyki zostaje aresztowany. Do ośrodka internowania pójdzie w oficerkach i w bryczesach.- Wyglądałem jak chłopak z oddziału „Pługa”, tak nam imponował – wspomni po latach student. – „Pług” zaszczepił w nas patriotyczną świadomość – powiedzą koledzy studenta, którzy zakładali w rodzinnym miasteczku Borysa pierwszą „Solidarność”. – Chociaż sam nie uznawał hurra patriotyzmu – dodadzą po namyśle. Ma dziewięć lat, gdy jego rodzinne Niechanowo wraca po zaborach do Polski. Tam kończy szkołę powszechną, potem Gimnazjum Chrobrego w pobliskim Gnieźnie. Jako gimnazjalista wstępuje do drużyny harcerskiej. Po maturze idzie na studia, na Wydział Rolniczo-Leśny świeżo założonego Uniwersytetu Poznańskiego. Specjalizuje się w przetwórstwie rolno-spożywczym. Studia kończy z wyróżnieniem.W 1935 roku dostaje stypendium i jedzie na rok do Stanów. Po powrocie jest dojrzałym pracownikiem naukowym, ma przed sobą obiecującą karierę. (Na zdjęciach z tamtych lat widać elegancko noszącego się młodego człowieka, zdradzającego nienaganne maniery). 30 sierpnia 1939 roku porucznik rezerwy Adam Borys był w Toruniu. Tam zastała go powszechna mobilizacja. – Tego dnia dla ojca skończył się elegancki świat – powie kilkadziesiąt lat później jego syn. Go! – krzyknął angielski pilot. Z pokładu Halifaxa pierwszy spadochroniarz skoczył w czarną dziurę. Znów: „Go!” i kolejny skoczek zniknął w ciemnych przestworzach. Po nim dwaj następni. Chłodna październikowa noc 1942 roku. Czterech skoczków wylądowało w okolicach Garwolina pod Warszawą. Każdy ma na sobie gruby drelichowy pas wypchany dolarami i mnóstwo broni. Nazywają ich „cichociemnymi”. W ciągu całej wojny zrzucono ich z Anglii na terytorium okupowanej Polski 316. Będą zaciekle tropieni przez Gestapo i Abwehrę. Prawie jedna trzecia zginie. Nigdy nie stanęli razem ramię w ramię na wojskowym apelu (mieli walczyć w ciszy i ciemności, to stąd wzięła się nazwa „cichociemni”). Nie mieli mundurów – w razie wpadki nie mogli więc liczyć na status jeńca wojennego (dziesięciu „cichociemnych” odebrało sobie życie w beznadziejnych sytuacjach, by nie dostać się w ręce wroga). Byli częścią wymyślonego przez Brytyjczyków tajnego Kierownictwa Operacji Specjalnych. Mieli przenieść wojnę na tereny okupowane przez Niemców. „Podpalicie Europę” – taką misję wyznaczył im Churchill. Jednym ze skoczków, którego nocą z 1 na 2 października 1942 roku zrzucono z pokładu angielskiego Halifaxa pod Garwolinem, był kapitan Adam Borys. Po klęsce wrześniowej przedostał się do Francji, a po jej upadku – do Wielkiej Brytanii. Któregoś dnia słyszy o organizowaniu lotniczych przerzutów oficerów Wojska Polskiego do kraju. Borys nie chce nudzić się w wojskowym obozie w Saint Andrews i przysłuchiwać się jałowym dyskusjom politycznym oficerów. Chce walczyć z wrogiem w kraju. Zgłasza się na ochotnika (zgłosiło się przeszło dwa tysiące osób). W górzystej Szkocji przechodzi, niczym komandos, specjalne szkolenie. Przez kilka tygodni doskonali strzelanie z różnych rodzajów broni, pokonuje w morderczym tempie wielokilometrowe marszobiegi, najpierw z mapą i kompasem, a potem bez nich musi w obcym terenie dotrzeć w jak najkrótszym czasie do wyznaczonego miejsca. Ukoronowaniem kursu jest nauka skoków ze spadochronem. Większość ochotników nie wytrzymała trudów szkolenia i odpadła. Zostali najlepsi. W okupowanej Polsce kapitan Borys dostaje przydział do Kierownictwa Dywersji Komendy Głównej Armii Krajowej (KEDYW). W czerwcu 1943 roku jedzie do Strugi pod Warszawą. Podczas słynnej narady w willi profesora Marcelego Handelsmana zapada decyzja o utworzeniu specjalnej jednostki, która będzie dokonywała zamachów na oficerów Gestapo. Chodzi o to, by wywrzeć wrażenie, że podziemna armia działa wszędzie. Specjalna jednostka w sile kompanii nosi kryptonim „Agat”. Z czasem rozrośnie się do rozmiarów batalionu. Dwukrotnie zmieni nazwę: na „Pegaz”, a następnie – „Parasol”. To jedna z najbardziej elitarnych jednostek Armii Krajowej. Jej trzon stanowią harcerze z Grup Szturmowych. Dowódcą jednostki od początku jest „Pług”. 1 lutego 1944 roku, Warszawa. Kilka minut po dziewiątej rano ciemno stalowy opel generała Franza Kutschery skręca w Aleje Ujazdowskie. Auto zdążyło przejechać nie więcej niż 150 metrów, gdy zza rogu ulicy Piusa XI wyjechał powoli jakiś samochód. Auto zablokowało limuzynę Kutschery. Niemal w tej samej chwili z chodnika po prawej stronie wypadł młody człowiek i wystrzelił całą serię ze stena w otwarte okno opla. Z drugiej strony zrobił to samo inny mężczyzna (obaj są żołnierzami „Pegaza”). Dowódca SS i Policji dystryktu warszawskiego wkrótce skonał. Akcja trwała zaledwie sto sekund. Warszawiacy będą ją wspominać do końca okupacji. Niemcy też (kilka dni później, podczas pogrzebu Kutschery, w obawie przed kolejnymi zamachami, każą opróżnić ulice stolicy z przechodniów). Do harcerskich Grup Szturmowych ciągnie młodzież. Wielu dla podziemia rzuciło szkołę. „Pług” organizuje dla nich tajne nauczanie (klasę podchorążówki połączył z kompletami szkolnymi). Jedna z dziewczyn z powodu nawału pracy konspiracyjnej chce przerwać studia medyczne. „Pług” jej zabrania. – Po wojnie będą potrzebni ludzie wykształceni – mówi. I zdejmuje z niej część obowiązków. „Parasol” jest solą w oku hitlerowskich władz. Gestapo szaleje, żeby zlikwidować oddział. „Pług” zdaje sobie z tego sprawę. Wie, że ryzyko wpadki jest zbyt wielkie. Dlatego jego jednostka jest najbardziej zakonspirowanym i zdyscyplinowanym ugrupowaniem AK. Jerzy Zapadko Mirski, jeden z żołnierzy „Parasola”, tak wspomina w „Zapiskach Powstańczych” porządki panujące w oddziale: „Na akcje braliśmy fałszywe dokumenty i pigułki z trucizną”. Rygor nie wszystkim odpowiada. Niektórych razi z pozoru nieco oschły styl bycia Borysa. Jerzy Zapadko Mirski: „Pług wprowadził ogromną dyscyplinę i może dlatego, jako człowiek był raczej nielubiany”. 1 sierpnia 1944 roku. W Warszawie wybucha Powstanie. Czterdzieści tysięcy żołnierzy Armii Krajowej uderza na niemieckie placówki lewobrzeżnej części stolicy. Po kilku dniach powstańcy opanowują Śródmieście, część Woli, Dolny Mokotów i Żoliborz. W oknach ludzie wywieszają biało-czerwone flagi. Wydaje się, że Warszawa jest wreszcie wolna. „Parasol” idzie szlakiem najcięższych walk: Wola, Stare Miasto, Czerniaków, Mokotów, Śródmieście. Gdy jedna dzielnica pada, oddział nie kapituluje, ale przedziera się kanałami do innej dzielnicy i walczy dalej. – Kanałami szliśmy trzykrotnie – wspominać będą potem żołnierze „Parasola”. – Było nas coraz mniej. Z batalionu oddział stopniał do stanu kompanii, a potem plutonu. W szóstym dniu Powstania pułkownik „Pług” (w międzyczasie awansował) zostaje ciężko ranny. Dowództwo „Parasola” zdaje podporucznikowi „Jeremiemu”. 2 października 1944 roku Powstanie upada. Borys idzie do niemieckiej niewoli. „Siedź cicho, bo na wykopki do Jelitkowa pojedziesz!” – radzą co bardziej rozsądni mieszkańcy Witkowa tym, co mają rozpalone głowy. W Witkowie jest już po wojnie. W miasteczku każdy wie, że w pobliskim Jelitkowie jest gospodarstwo rolne, że należy do UB, i że pracują w nim więźniowie polityczni. Są wśród nich mieszkańcy Witkowa. Należeli do podziemnej Polskiej Partii Wolności. Założył ją Tadeusz Janas, witkowianin. W czterdziestym szóstym roku UB rozbiła organizację. W Witkowie i okolicy aresztowano 48 osób. Cios UB jest skuteczny. Od tej pory przez długie lata nikt w Witkowie nie będzie myślał o konspiracji. Strach wziął górę. Nazywa się teraz Jan Gałecki. Pod takim nazwiskiem Adam Borys w maju 1945 roku wraca z niemieckiego stalagu do Polski (nie skorzystał z propozycji przedostania się do amerykańskiej strefy okupacyjnej). W powrotnej drodze towarzyszy mu Janina Trzaskowska, pielęgniarka z powstańczego szpitala. Tydzień po powrocie biorą ślub w drewnianym kościółku świętego Jakuba w Niechanowie i zamieszkują w Witkowie. W czerwcu (wciąż z niemiecką kenkartą na nazwisko Jan Gałecki) jedzie do Warszawy. NKWD aresztuje go razem z innymi „parasolowcami”. W więzieniu na Rakowieckiej jego dawna łączniczka rzuca mu się na szyję i krzyczy: „Mój dowódca”. Borys udaje, że jej nie zna. Śledczym mówi, że nigdy nie dowodził żadnym oddziałem AK. We wrześniu wraca do Witkowa (nazywa się znów Adam Borys). – Ojciec był urodzonym praktykiem i pozytywistą. Nie cierpiał polityki, wierzył w uczciwą robotę. Dlatego tak szybko zajął się pracą zawodową – mówi Hubert Borys (profesor ASP w Warszawie), najmłodszy syn Adama. W 1947 roku niedawny dowódca „Parasola” został naczelnym inspektorem Centralnego Instytutu Standaryzacji (tak naprawdę – jego twórcą). Dawny konspirator i organizator brawurowych akcji zbrojnych zajmuje się teraz odbudową polskiego przemysłu spożywczego. Podnoszący się z ruin kraj potrzebuje dewiz. Te można zdobyć na Zachodzie. – Żeby polskie produkty znalazły się na zachodnim rynku, muszą mieć najwyższą jakość – tłumaczy podwładnym Borys. I będzie walczył o polską markę. Tworzy specjalne laboratoria. Bada się w nich gusta konsumentów, opracowuje technologię produkcji, zgłębia tajniki współczesnej higieny żywienia i opracowuje normy jakościowe (takie rzeczy w latach 40-tych!). Znów będzie wymagający i surowy, jak niegdyś wobec żołnierzy „Parasola”. Od siebie też będzie wymagał. Bywają dni i tygodnie, gdy nie opuszcza wcale biura. Śpi w śpiworze, jak frontowy żołnierz. Ale akowska przeszłość ciągnie się za nim jak garb. W 1952 roku zostaje zwolniony z pracy. Wróci dwa lata później, ale już tylko jako technolog w Zjednoczeniu Przemysłu Jajczarsko-Drobiarskiego. Zawodowa degradacja, ale inżynier Borys znów pracuje z oddaniem. Gdy polityczny ucisk trochę zelżeje – zostanie dyrektorem Instytutu Przemysłu Mięsnego. Znów nie wszyscy będą go lubić. Niektórzy zaczną pisać na niego anonimy. A w nich skarżyć się, że jest apodyktyczny, że ma willę pod Poznaniem, że nie słucha POP (podstawowa organizacja partyjna w zakładach pracy). Z funkcji dyrektora odszedł w ramach czystek po Marcu 1968.
Witkowo, początek lat 50. W miasteczku stają pierwsze bloki dla kadry lotniska wojskowego w pobliskim Powidzu. W kolejnych latach powstanie tutaj całe wojskowe osiedle (dwa bloki zajmować będą radzieccy oficerowie). W szczytowym okresie będzie mieszkało tu dobre kilka tysięcy mundurowych. Witkowo stanie się „obiektem strategicznym”.
Rodowici Witkowianie nigdy się z tym nie pogodzą. Będą mówić „miasto” (o właściwym Witkowie) i „baza” (o osiedlu wojskowym). Razem z wojskowym osiedlem dorasta pokolenie urodzone grubo po wojnie. Młodzi ludzie widzą czasem, jak starszy, dystyngowany pan idzie pod rękę ze starszą kobietą. Para zwraca na siebie uwagę swoją naturalną elegancją (trochę jakby nie z tego świata). Niektórzy słyszeli, że starszy pan walczył podobno w Powstaniu Warszawskim i że był ranny (dlatego ma bezwładną lewą rękę). Ale w końcu niewiele im to mówi. O Powstaniu i Armii Krajowej nie uczono wtedy w szkołach.
– W domu nie przeszliśmy wcale akowskiego przeszkolenia. O ojcu dowiedziałem się więcej z książek niż od niego samego – mówi Hubert Borys. – Ojciec był tak pochłonięty tym, co robił, że nie mogłem wyobrazić go sobie strzelającego do Niemców albo dowodzącego partyzanckim oddziałem. To był urodzony cywil. W domu Borysów w Witkowie o wojnie przypominać będą jedynie kalectwo pułkownika i łuska po naboju. „Pług” stroni od kombatanctwa, unika oficjalnych uroczystości. Najmłodszy syn dowódcy „Parasola” stara się zrozumieć postawę ojca: – Miał świadomość, że jest obserwowany. Komuny nie znosił, ale nigdy się z tym specjalnie nie obnosił, bo to był człowiek czynu i wolał zająć się swoją robotą.
– Nam też okropnie kazał pracować – pamięta Maria Kern-Jędrychowska, jedyna córka Adama Borysa. – Nawet grządki musiały być porządnie wypielone. Hubert Borys przytakuje: O, tak. Jak ktoś coś źle zrobił, to zaraz był fujara. Dzieci pułkownika pamiętają, że więcej złości do komuny wykazywała ich matka. Piekliła się, że musieli klepać biedę, gdy ojca zwolniono z pracy (rodzina utrzymywała się wtedy z małego ogrodu). Hubert Borys: – Nawet gdyby nie był moim ojcem, to bym go szanował. Za jego prawość, upór i niezrażanie się mimo tylu trudności. Lato 1976. Wikarym w Witkowie zostaje ksiądz Tomasz Peta (teraz arcybiskup Astany w Kazachstanie). Jest świeżo po święceniach, łatwo nawiązuje kontakt z młodzieżą. Szybko skupia wokół siebie grupkę starszych ministrantów. W sobotnie wieczory młodzież księdza Pety uczy się nie tylko rozumienia Pisma Świętego. Na plebanii dowiedzą się, co to Katyń, Armia Krajowa i Powstanie Warszawskie. Ksiądz powie im też, że mieszkający w Witkowie starszy, dystyngowany pan, z bezwładną lewą ręką, to jeden z legendarnych dowódców AK. W Polsce rodzi się właśnie opozycja demokratyczna. Wkrótce powstanie KOR. Ferment nie omija także maleńkiego Witkowa: młodzi ludzie zafascynowani są zakazaną historią Polski, sami chcą coś robić. Któregoś dnia ksiądz Peta zaprowadził ich do Adama Borysa. Ze spotkania wyjdą zawiedzeni. – Poszliśmy naładowani patriotyzmem, a on cały czas nas gasił. Miałem nawet o to żal – wspomina Grzegorz Musidlak, wtedy uczeń szkoły średniej. – Wówczas jeszcze go nie rozumiałem. W 1978 roku ministranci księdza Pety po raz pierwszy wyruszą pieszo z Pielgrzymką Promienistą na Jasną Górę (oficjalnie pielgrzymowanie jest wtedy nielegalne, udają więc pieszych turystów). Przed wyruszeniem na trasę idą z kwiatami do domu Adama Borysa (będą robić tak co roku, a kiedy umrze – będą chodzili na jego grób). Mówią mu, że dziś kolejna rocznica wybuchu Powstania. – Dziś nie trzeba powstawać, dziś trzeba pracować – odpowie im. W mroźny styczniowy dzień 1982 roku do domu Musidlaków pukają esbecy. Grzegorzowi (wtedy już studentowi polonistyki na KUL-u) pokazują nakaz aresztowania. Chłopak wciąga bryczesy i zakłada na nogi czarne oficerki. Esbecy krzywo patrzą, ale Musidlak nie chce ustąpić (w takim uniformie zawiozą go do internowania w więzieniu w podwłocławskim Mielęcinie).
– Wyglądałem, jak chłopak z oddziału „Pługa” – mówi dziś Musidlak. – Jego mit okazał się tak silny.
Po powrocie z internowania Musidlak razem z braćmi i przyjaciółmi skupia wokół siebie witkowską młodzież. Kolportuje do Witkowa podziemne wydawnictwa. Mimo beznadziei stanu wojennego, młodzi wierzą, że zwycięstwo i tak kiedyś przyjdzie. Otuchy dodają im słowa Adama Borysa. Powiedział im kiedyś: „Trzeba się organizować i cierpliwie czekać na okazję”.
1 sierpnia 1986 roku z Witkowa znów wyrusza Pielgrzymka Promienista. Pielgrzymi jak zwykle udają się najpierw do domu Borysa. Musidlak ściska pod pachą monografię „Parasola”. Prosi o dedykację. Na tytułowej stronie książki były dowódca batalionu kreśli niebieskim atramentem: „Składam serdeczne życzenia zadowolenia z wyników trudu nad wychowaniem młodzieży wprowadzanych w trudnych chwilach historii naszej Ojczyzny”. Niespełna miesiąc później Adam Borys umarł.
Trzy lata po śmierci Adama Borysa. Po Okrągłym Stole cała Polska szykuje się do wyborów. W Witkowie solidarnościowy Komitet Obywatelski wspierają dawni ministranci księdza Pety (on sam będzie już na innej placówce). Na cześć Adama Borysa zakładają wydawnictwo jego imienia. Drukują w nim biuletyny i plakaty Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”. Nocami rozlepiają je po całym Witkowie. (Wydawnictwo jest więcej niż skromne, tylko jedna maszyna do pisania, którą dostali od Ludwiki Wujec, żadnej stałej siedziby, ale liczy się legenda patrona). Rok później pierwsze w powojennej Polsce wolne i demokratyczne wybory samorządowe. W Witkowie na 26 miejsc w radzie miasta 15 zajmują kandydaci Komitetu Obywatelskiego. Jeszcze przed wyborami Wydawnictwo Adama Borysa zaczyna wydawać „Gazetę Witkowską”. To jedno z pierwszych w kraju niezależnych pism lokalnych (wielokrotnie nagradzane). Dwa tysiące egzemplarzy rozchodzi się od ręki. Grzegorz Musidlak: – Gdyby Adam Borys żył, pewnie byłby z nas dumny. Upalne lato 2006 roku. Gorące także w polskiej polityce (zmiana premiera, sejmowe kłótnie o ordynację wyborczą, zapowiedzi powołania kolejnych komisji śledczych, nazwiska nowych agentów). Huberta Borysa zapytałem, co powiedziałby o tym jego ojciec, gdyby żył? – Pewnie radziłby porzucić niepotrzebne kłótnie i zabrać się solidnie do pracy – odparł syn „Pługa”. – Ojciec nie lubił politykowania. Wierzył, że tylko solidaryzm narodowy może dać coś dobrego.