W święta Wielkiej Nocy polska scena muzyczna uroniła niejedną łzę. W wieku 74 lat zmarł Krzysztof Krawczyk. Przed laty ten legendarny artysta uraczył swoim talentem także witkowską publiczność. Z tamtym wydarzeniem wiąże się historia, o której mało, kto wie.
Był 2014 rok. Krzysztof Krawczyk zawitał do miasta spod znaku oka opatrzności z okazji tradycyjnych Dni Witkowa. Tłumy witkowian i przyjezdnych zgromadzonych na placu targowym usłyszało tego wieczoru jego najpopularniejsze przeboje, m.in.: „Chciałbym być”, „Mój przyjacielu”, „Bo jesteś Ty”, „Jak minął dzień”, czy „Parostatek”. Zanim jednak pojawił się na scenie, zgodził się na rozmowę z naszym wysłannikiem Hubertem Lisiakiem, która ostatecznie zaowocowała obszernym wywiadem opublikowanym na łamach naszego tygodnika. Miał wówczas 67 lat i obchodził 50-lecie działalności artystycznej.
– Jakby ktoś powiedział mi 20 lat temu, że będę tak długo grał, to uznałbym to za mało prawdopodobne. Usłyszałem kiedyś stwierdzenie, że sukces osiąga się wtedy, kiedy człowiek potrafi przetrwać. Musiałem przetrwać wiele rzeczy – problemy zdrowotne, tragedie, odejścia ludzi – mówił wtedy.
Tamten dzień pozostanie w pamięci młodego wówczas dziennikarza nie tylko ze względu na niezwykle ciekawą treść wywiadu, ale także okoliczności spotkania z gwiazdą tak dużego formatu.
– Wtedy na witkowskie warunki koncert Krzysztofa Krawczyka był sporym wydarzeniem i budził wiele emocji. Wcześniej występy tak znanych wokalistów na naszej ziemi można było policzyć na palcach jednej ręki. Tym bardziej, jako zaledwie 22-letni początkujący dziennikarz chciałem zdobyć wywiad z taką gwiazdą. Nie byłem wcześniej zapowiedziany. Dzięki przychylności głównego organizatora w postaci lokalnych władz, udało mi się dostać w miejsce, w którym zaparkowano jego okazały samochód. Był to bus, który przypominał małe mieszkanie. To właśnie nim pan Krzysztof przemierzał setki kilometrów podczas tras koncertowych. Pamiętam, jak dziś, że na wywiad zgodził się jego manager, ale pod warunkiem, że potrwa maksymalnie 5 minut. Wpuszczono mnie do środka, tam czekał już główny bohater tego wieczoru. Przywitał mnie serdecznie, dzięki czemu zdjął ze mnie stres, który mi wtedy towarzyszył. Był bardzo otwarty. Miałem przygotowane blisko 20 pytań. Na każde z nich pan Krzysztof odpowiedział bardzo starannie i szczerze – dało się to odczuć. Mijały kolejne minuty, zbliżaliśmy się do końca wyznaczonego czasu. Po chwili do wnętrza auta wszedł manager, dając do zrozumienia, że czas minął. Nagle pan Krzysztof odpowiedział, że ta rozmowa będzie trwała tyle, ile będzie trzeba i prosił mnie, żebym kontynuował. Byłem bardzo pozytywnie zaskoczony. Dokończyliśmy rozmowę, życzył mi powodzenia. Nie zabrakło oczywiście wspólnej fotografii. Ostatecznie początek koncertu opóźnił się o kilkanaście minut. Po wejściu na scenę, jeszcze przed pierwszym utworem powiedział widowni, że przeprasza za poślizg, ale odbył bardzo ciekawą rozmowę z miejscowym redaktorem Hubertem. Takie chwile i rozmowy pozostają w życiu dziennikarza na zawsze. Nie był wyniosły, nie zgrywał gwiazdy, był bardzo naturalny. Takim go zapamiętam, choć była to zaledwie kilkunastominutowa konwersacja. Dzień przed jego śmiercią obejrzałem film dokumentalny poświęcony jego osobie. Oglądając go wróciłem myślami do tamtego dnia, odszukałem też tamto zdjęcie. Historia zatoczyła koło – wspomina Hubert Lisiak.
Krzysztof Krawczyk zmarł w wielkanocny poniedziałek. W ostatnich tygodniach zmagał się z koronawirusem. Odszedł wyjątkowy artysta.