Gdyby zapytać przeciętnego 30, 40 letniego witkowianina z czym kojarzy mu się nazwa Disco Max, bez wątpienia uzyskalibyśmy odpowiedź z witkowską dyskoteką. Przez 10 lat była miejscem spotkań setek osób spragnionych muzycznej rozrywki. Dziś wspominamy ten niezwykły czas wspólnie z właścicielami Disco Max, Aliną i Marianem Szeszyckimi.
Pomysł na biznes
Sprzyjający klimat to podstawa udanego biznesu. W Polsce przełomowy był rok 1989, kiedy to nastąpiły przemiany polityczne i gospodarcze. Osoby, które podjęły wyzwanie gdy kształtował się wolny rynek i zainwestowały w jakiś biznes, nie pożałowały. Niektórzy dorobili się wtedy fortuny i do dziś widnieją na czele list najbogatszych Polaków. Nasi mieszkańcy także mieli swoje pomysły na interes. Szczególnie aktywny był pochodzący z Mielżyna, mieszkaniec Witkowa – Marian Szeszycki.
– Mąż to taki Pomysłowy Dobromir, prawdziwy bank pomysłów – mówi żona Alina.
– Lata 90 to czas, że na wszystkim można było zrobić pieniądze. Trzeba było mieć pomysł. W interesy wchodziliśmy różnego rodzaju. Interesy rozpocząłem od kręcenia waty cukrowej. Potem otworzyłem sklep u siebie. Następnie byłem prekursorem handlu obwoźnego. W Polsce tego jeszcze nie było. Ode mnie to wyszło. Dużo ludzi ma z tego utrzymanie. Wielu mieszkańców okolicy wtajemniczyłem w ten interes – oznajmia pan Marian. Przyszedł w końcu czas, że mieszkańcy Witkowa zdecydowali się na jak się później okazało interes życia.
– W latach 90 dyskoteki powstawały jak grzyby po deszczu. W okolicy było już wiele imprez. Widzieliśmy w tym pomyśle pieniądze. Wszystko zrodziło się w naszych głowach w jednej chwili. Pewnego dnia padło hasło – robimy dyskotekę! Nie było odwrotu. Szybko zakupiliśmy sprzęt muzyczny w Koninie i w niedługim czasie ruszyliśmy – wspominają.
Opisani w prasie lokalnej
Od pomysłu do realizacji. Wszystko w ekspresowym tempie. Uroczyste otwarcie nastąpiło 13 października 1995 roku.
– Ruszyliśmy w piątek trzynastego. Znajomi nas przestrzegali przed tym terminem, ale my przesądni nie byliśmy. Imprezę nazwaliśmy spontanicznie – Disco Max. Najpierw zaczęliśmy od dyskoteki przy ul. Kosynierów Miłosławskich. Na pierwszą imprezę przybyły tłumy. Ludzie byli tak ciekawi, że cała ulica była pełna ludzi – relacjonują.
W momencie startu nowego miejsca rozrywki ujawnili się oponenci tego przedsięwzięcia.
– Zaczęto nas opisywać w prasie witkowskiej. Narzekano, że za głośno, że sikają na ulicy itd. Monopolistą mnie nazwali – wspomina witkowianin. Dla świętego spokoju, nie chcąc brnąć w konflikt, nasi przedsiębiorcy po sześciu miesiącach zmienili lokalizację obiektu, który od tej pory znajdował się dalej od budynków sąsiadów. Wejście miało miejsce od strony ulicy Nowej.
– Dostosowaliśmy byłą montownię mebli Spółdzielni Stolarzy, którą wcześniej nabyliśmy do warunków dyskotekowych i ruszyliśmy po raz drugi – wspominają.
Chwila grozy
Nadszedł czas ciężkiej pracy. Początki były trudne. Trzeba było zachęcić ludzi do wstąpienia w ich dyskotekowe progi.
– Przez pierwszy rok było kiepsko. Zaczęliśmy kombinować co zrobić, aby zachęcić do chodzenia. Postanowiliśmy zrobić wejście gratis. Nawet załatwiliśmy autobus, który woził chętnych z Gniezna za darmo. Potem za wejście płacono tylko 2 złote i na dodatek dawaliśmy piwo gratis. Wszystko się jakoś rozkręciło. Do tego stopnia, że właściciele dyskotek z pobliskich miejscowości zaczęli przyjeżdżać i podglądać co my tu robimy, że taki ruch mamy – komentują.
Interes miał swoje lepsze i gorsze dni. Czasem dochodziło do nerwowych sytuacji.
– Było i dobrze i bardzo dobrze, ale było też słabo. Utrzymać imprezę w jednym lokalu było wielką sztuką. W tamtych czasach mieć dyskotekę to było ogromne ryzyko, i akt odwagi. Ale my o tym nie myśleliśmy wcześniej. Raz wjechało tu kilkoma ładnymi furami 40 podejrzanych osób. Weszli, pochodzili, popatrzyli i odjechali. Żadnej propozycji „ochrony” od gangsterów nie dostaliśmy – wspominają z ulgą właściciele.
Ksiądz i komendant na straży moralności
Żeby urozmaicić nieco ofertę lokalu sięgnięto do striptizu topless. Co oczywiście nie umknęło uwadze stojącego na straży moralności księdza.
– Pokaz striptizu topless odbył się tylko kilka razy. Nie brnęliśmy w to dalej. Mimo kilku propozycji, m.in. wprowadzenia walk w kisielu. Ówczesny ksiądz wikary postanowił interweniować. Okazją była kolęda. Był zaskoczony miłym przyjęciem. Chyba oczekiwał, że go wyrzucimy. Zarzucał nam różne rzeczy, ale my mieliśmy swoje argumenty. Po dwóch godzinach dyskusji kapłan podał nam rękę i już więcej nie umoralniał – wracają pamięcią witkowianie.
Ksiądz spełnił swój duszpasterski obowiązek, a pokazy striptizu szybko się zakończyły. Oprócz księdza, także komendant policji wcielił się w rolę stróża moralności. Wezwał nawet pana Mariana „na dywanik”.
– Byłem na dywaniku u komendanta. Od Witkowa do Mielżyna ktoś połamał słupki przy drodze. Policjant oskarżał nas. Twierdził, że to nasza dyskoteka sprowokowała pijanych ludzi do tego, że łamali słupki. Komendant zdziwił się bardzo, gdy mu odpowiedziałem, że teraz w adwencie nie ma dyskotek, więc nikt z naszych gości nie mógł tego zrobić. Jeśli nawet byłoby to w innym czasie, to chyba nie można było za to nas obwiniać – stwierdzają sfrustrowani mieszkańcy Witkowa.
Podejrzane pieczątki
Młodzież bawiła się w Witkowie bardzo dobrze. Każdy z nastolatków cieszył się, że tu na miejscu, wśród swoich jest dyskoteka. Nie trzeba było martwić się o dojazd. Także mając obok siebie w większości znajomych z miasta każdy czuł się pewniej. Rodzice także byli trochę spokojniejsi, wiedząc, że dziecko jest w pobliżu, a nie gdzieś w odległej miejscowości, wśród nieznanych osób.
– Impreza na miejscu dawała gwarancję bezpieczeństwa. Wynajmowaliśmy najlepszą firmę ochroniarską w okolicy. Co prawda zdarzało się, że bramkarz kogoś uderzył, czy przeczołgał przez całą salę po podłodze, ale były to incydenty, które można policzyć na palcach jednej ręki. Dobry bramkarz powinien załatwiać sprawy z kulturą i bez użycia siły, dlatego prosiliśmy o zmianę, gdy ktoś nadużywał argumentu siły, zamiast siły argumentu – oznajmiają.
O bezpieczeństwie tego miejsca nie były przekonane pewne panie, które odwiedziły dom państwa Szeszyckich.
– Raz przyszły panie ze szkoły z pytaniem, czym my tu zwabiamy tą młodzież, że lgnie ona do nas jak pszczoły do miodu? Nie uzyskawszy satysfakcjonującej odpowiedzi oznajmiły nam, że słyszały, jakoby pieczątki które stawiamy na rękę na wejście są narkotyzowane. Sugerowały, że starczają one na tydzień czasu, a potem gdy przestają działać, to uczniowie muszą tu wrócić po kolejną dawkę – relacjonują ciągle jeszcze zbulwersowani absurdalnym oskarżeniem przedsiębiorcy.
Antydyskotekowe nastroje udzieliły się również włodarzowi gminy. Burmistrz, podczas jednej z sesji zaproponował pod głosowanie dość kontrowersyjny wniosek.
– Na sesji burmistrz zaproponował, żeby w razie jakiś szkód w mieście, które nastąpią w sobotę i niedzielę miał odpowiadać właściciel dyskoteki. Na szczęście radni odrzucili ten wniosek – wspomina pan Marian.
Koniec 10-letniej przygody
Kiedy zaczynali przygodę z nieznanym, nie wiedzieli co ich czeka. Nie spodziewali się jednak, że wszystko to będzie trwać aż 10 lat.
– Gdyby cofnąć czas ja drugi raz bym w to nie wszedł – mówi pan Marian,. Za dużo nerwów mnie to kosztowało, bo za wszystko odpowiadałem.
– A ja bardzo chętnie, pomimo, że przed imprezą wszystkich nas bolały brzuchy – dodaje żona Alina.
– Nikt nie prowadził 10 lat imprezy w tym samym lokalu. 10 lat to była wielka sztuka. Zakończyliśmy przygodę z dyskoteką z ulgą. Byliśmy już tym zmęczeni psychicznie. Po latach wspominamy tę naszą dyskotekę z wielkim sentymentem. Wracamy do niej często w myślach, podobnie jak tysiące osób, które tak jak my ją pokochali – mówią na koniec.
Dzisiejsi 30 czy 40 latkowie z sentymentem wspominają tę kultową dla mieszkańców dyskotekę. Po latach każdy wspomina ją z łezką w oku i uśmiechem na twarzy. Bo każdy lubi powracać do czasów młodości, a ta chcąc nie chcąc była związana z Disco Max. Nawet ci, którym zdarzyło się oberwać, czy pod wpływem alkoholu zrobić jakąś głupotę śmieją się teraz z tego. Choć nikomu nie było do śmiechu, gdy jeden czy drugi bywalec dyskoteki wyskoczył z maczetą, nożem czy butelką. Przez tyle lat działalności były to incydenty nieuniknione, które na szczęście nie doprowadziły do poważniejszych konsekwencji.
Jak widać, prowadzenie interesu w naszym mieście natrafiło na wiele przeciwności, ale odważni i konsekwentni właściciele poradzili sobie ze wszystkimi kłopotami doskonale, bo przez 10 lat zadbali nie tylko o własny interes, ale także o interes mieszkańców, którzy doskonale bawili się przy muzyce serwowanej w dyskotece Disco Max. W tym gronie znaleźli się także najmłodsi, którym organizowano bal przedszkolaków oraz uczniowie szkół, biorący udział m.in. w połowinkach. Ostatnia impreza miała miejsce 31 XII 2004 roku, gdzie w Sylwestrową noc, bawili się bliscy państwa Szeszyckich. Do dziś nikt nie odważył się pójść w ślady małżeństwa z Witkowa, co tylko potwierdza, że prowadzenie dyskoteki w naszym mieście to „ciężki kawałek chleba”, z którym poradzić mogą sobie tylko twardo stąpający po ziemi, odważni i przedsiębiorczy ludzie, tacy jak państwo Alina i Marian Szeszyccy.
Lata 90 fajne czasy )
Kosynierów Miłosławskich ?? Jalby Ich Duchy sie obudziły – to by się pośamiały – co to ma być ?? Co to ma być ?? Handel obwoźny, disco ?? No ja pierdole