Już jutro o godzinie 20:00 w kolejnym odcinku programu ,,The Voice Senior” usłyszymy i zobaczymy gwiazdę ostatnich tygodni – Barbarę Parzeczewską. Mieszkanka Skorzęcina na scenie powalczy o awans do finału. Z tej okazji prezentujemy wywiad z tą jakże wyjątkową Kobietą.
Zimowa sceneria skorzęcińskiego lasu, klimatyczny dom z duszą. Drzwi otwiera nam Barbara Parzeczewska – wyjątkowa kobieta, na scenie wulkan energii, poza nią miłośniczka ciszy. W salonie nieopodal nas stoi pianino pana Ireneusza, który mimo problemów ze zdrowiem, wspierał ją do ostatnich dni. Jak sama twierdzi – czuje jego obecność, wie, że gdzieś tu jest. Był dla niej oparciem, życiowym drogowskazem. Zmarł podczas realizowania programu ,,The Voice Senior”, dzięki któremu usłyszał o niej świat.
Ostatnie dni muszą być dla Pani intensywne. Mnożą się artykuły na Pani temat w prasie, internecie, a także w telewizji, gdzie można natrafić na zapowiedz programu ,,The Voice Senior”. Jak się Pani czuje?
Przynajmniej na razie panuje u mnie cisza. Jedyne, co dostrzegam to faktycznie publikacje na łamach mediów oraz bardzo pozytywne komentarze na Facebooku, za które serdecznie dziękuję. Odbieram też dużo przychylnych telefonów i wiadomości od bliskich oraz znajomych. W sobotę i niedzielę telefon wręcz się urywał. Mam nadzieję, że uchowam się w Skorzęcinie jeszcze na długo, ponieważ jest to świetne miejsce.
Do tej pory widzowie mieli przyjemność obejrzenia jednego odcinka z Pani udziałem, który okazał się ogromnym sukcesem. To było dla Pani wyjątkowe przeżycie?
Odbieram ten występ oraz pobyt w telewizji bardzo pozytywnie. Jestem szczęśliwa. Spotkałam się tam z ogromem serdeczności. Cieszę się, że mąż Ireneusz namówił mnie do uczestnictwa w ,,The Voice Senior”. Chciał pokazać mnie światu, udało mu się. To dla mnie wyjątkowe przeżycie, przygoda.
Co ciekawe uczestniczyła Pani również niemieckiej edycji ,,The Voice Senior”, kiedy mieszkała Pani u naszych zachodnich sąsiadów.
Tak, wyjechałam tam za chlebem, dużo podróżowaliśmy z mężem. W niemieckiej edycji dotarłam do półfinału. Również wspominam ten czas jako bardzo udany.
Należy tylko żałować, że podczas pierwszego występu w Warszawie w studio nie było publiczności. Wszystko z uwagi na pandemię.
Z jednej strony tak, a z drugiej nie. Obecność publiczności jest bardzo motywująca, ale i bywa, że potęguje stres. Bez względu na to towarzyszyły mi ogromne emocje. Nie można tego opisać słowami.
A jak radzi sobie Pani z tremą? Na scenie jest Pani żywiołowa, energiczna, wręcz z pazurem. Z punktu widzenia obserwatora widać, że scena to Pani świat.
W moim przypadku trema była, jest i będzie. Nie paraliżuje mnie, lecz motywuje. Trwa jednak krótko, zwykle po pierwszym utworze znika. Ważna jest też reakcja publiczności, to w jaki sposób jestem przez nią przyjęta.
Podczas pierwszego odcinka zaprezentowała Pani utwór Amy Winehouse – Valerie. Skąd pomysł akurat na ten kawałek?
Wybrał go mój mąż. Twierdził, że to piosenka tworzona dla mnie, idealna dla mojego głosu. Osobiście gustuję w jazzowych utworach oraz balladach. Jego zdaniem powinnam być energiczna – i tak było. Rybka zawsze pchał mnie i zachęcał do rockowych brzmień.
Zapewne w Pani myślach pojawił ewentualny wybór jurora, który zgodnie z formułą programu wcisnął przycisk, odwracający krzesło, na którym siedział. Taka reakcja jest jednoznaczna z pozytywną opinią na temat występu. Miała Pani swojego faworyta?
Rozmawiałam wcześniej na ten tematy z mężem. Opcji było kilka. Nie ukrywam, że myślałam o Panu Witoldzie lub właśnie Andrzeju ,,Piasku” Piasecznym. Wybór padł na tego drugiego, który walczył o mnie jak lew. Urzekł mnie tym.
Muzyka jest w Pani życiu od zawsze?
Jestem rodowitą szczecinianką. Od zawsze chciałam śpiewać. Mimo to los połączył mnie z tańcem towarzyskim, który trenowałam w tamtejszym klubie spółdzielców. Nie zerwałam jednak z muzyką, śpiewałam w szkolnych inicjatywach, chórach. Wszędzie mnie było pełno. Moim marzeniem było uczyć się w Szkole Muzycznej w Szczecinie. Chodziłam na plac Orła Białego i wpatrywałam się na ten budynek. Mama nie miała jednak czasu, żeby zapisać mnie na lekcje śpiewu, dowozić kilka razy w tygodniu. Wraz z trojgiem rodzeństwa mieszkaliśmy na obrzeżach Szczecina, a życie nie było wtedy łatwe. Mając 16 lat występowałam w zespole tańca towarzyskiego. Na jednej z naszych prób przygrywało nam kilku muzyków. Bardzo chciałam wtedy zaśpiewać, na co zgodzili się członkowie zespołu. Zrobiłam na tyle duże wrażenie, że kierowniczka klubu zaproponowała, że przygotują mnie do Festiwalu Piosenki Radzieckiej. Zaowocowało to przyznaniem mi nagrody radia i telewizji. Zabrakło jednak kontynuacji tej kariery, przygody. Dalej śpiewałam na wieczorkach tanecznych. Na jednym z nich dostrzegł mnie basista Zbyszek Milarski. Złożył mi propozycję dołączenia do ich kapeli, która wyjeżdżała śpiewać do Finlandii. Zgodziłam się, byłam tam pół roku.
Dlaczego akurat Finlandia?
W latach 80. bardzo dużo zespołów wyjeżdżało zarobić na zagraniczny rynek muzyczny. Popularne były też Niemcy, później Stany Zjednoczone.
Występowała Pani również na amerykańskich scenach. To inny świat?
Zdecydowanie. Grywaliśmy w polsko-amerykańskich pubach, barach, na imprezach. Przez moment myślałam nawet o tym, żeby tam zostać. Wolność tego kraju mnie ujęła. Ludzie są bardzo otwarci, a życie daje więcej możliwości.
Co tam graliście, śpiewaliście?
Głównie ówczesne hity, ale i polską muzykę, której domagała się tamtejsza publiczność. Ludzie tęsknili za Polską, chcieli słyszeć nasz język. W tym samym czasie w Stanach Zjednoczonych występowała także Anna Jantar. Znaliśmy się, rozmawialiśmy, siedzieliśmy przy jednym stole.
A inne późniejsze gwiazdy – miała Pani z nimi wtedy styczność?
Rozmawiałam ze znanym polskim kompozytorem, piosenkarzem, plastykiem – Bogusławem Mecem. Pamiętam, jak dziś, kiedy stałam ramię ramię przed ogromnym garderobianym lustrem z Marylą Rodowicz, która już wtedy miała status gwiazdy. Bardzo się stresowałam, nawet się nie odezwałam. Zawsze byłam lekko wycofana, nie wychylałam się.
Żałuje Pani, że nie udało się zrobić kariery? Alicja Majewska podczas programu zapytała, co się stało, że dopiero teraz o Pani słyszymy.
Często o tym, jak potoczy się nasze dalsze życie decyduje przypadek, szczęście. Zdawałam sobie sprawę, że potrafię śpiewać. Mimo to wygrywał ze mną strach przed popełnieniem jakiegokolwiek błędu, złego wyboru w postaci niewłaściwej drogi. Byłam młoda, żyłam intensywnie. Wtedy kariera wydawała się odległym tematem.
Czas mijał, teraz ma Pani 67 lat i stoi przed życiową szansą zaistnienia w szerszym niż do tej pory wymiarze. Lepiej późno niż wcale?
Nie wiem, co będzie. Boję się tego. Życie zapisze kolejne strony mojego scenariusza.
Nie pomylę się jeśli powiem, że Pani życiowym drogowskazem był mąż Ireneusz? Przypomnijmy, że zmarł w listopadzie, widząc Pani sukces, ale nie wiedząc na jakim etapie zakończy swój udział w programie. To jeszcze przed nami.
Tak, był dla mnie wszystkim, prowadził mnie przez życie. Czynił to zarówno w sferze prywatnej, jak i muzycznej. Może zadzwoni do mnie ktoś, kto zaproponuje współpracę, będzie mnie reprezentował. Czas pokaże.
Podczas nagrywania pierwszego odcinka, kiedy Pan Ireneusz był jeszcze z nami, powiedziała Pani, że nie wie, co będzie, kiedy go zabraknie. A może sposobem na poradzenie sobie w życiu bez niego jest właśnie muzyka?
Czas jest dla na okrutny, nie można go zatrzymać. Myślę, że jest to sposób na dalsze życie. Nie patrzę na to w kategoriach ukojenia bólu, ale spełnienia jego woli, marzenia. Przecież to właśnie On chciał, żebym robiła muzykę. Nie wiem jednak, czy to nie za wcześnie, czy jestem na to gotowa.
Niedaleko nas stoi jego pianino. Pozostawione jakby tu był.
Czuję jego obecność, jest wszędzie.
Poradzi sobie Pani bez niego także w tym muzycznym życiu?
Będę walczyć. Był dla mnie podporą, całym moim życiem. Nie chcę za wszelką cenę śpiewać przed publicznością złożoną z setek, a nawet tysięcy osób. Wystarczą Ci, których moja muzyka będzie cieszyć. Taką publicznością był dla mnie właśnie On.
Z wnętrza Pani domu bije artyzm, dusza artystki. Na co dzień Pani także maluje. To łączy się z muzyką?
Coś w tym jest. Myślę, że siedzi we mnie artystyczny diabełek, który mnie prowadzi.
Wielu witkowian zastanawia się pewnie, co przywiodło Panią właśnie do niewielkiego, ale bardzo urokliwego Skorzęcina.
Mój mąż pochodzi z Wrześni, spędził tam sporą część życia. Wiele wspólnych lat to także życie poza granicami naszego kraju. Mieszkaliśmy w Niemczech, są tam nasze dzieci. Zapewne wrócę do Niemiec. Tam też są prochy mojego męża. 26 lat temu przyjechaliśmy do Skorzęcina na wakacje. Kwaterę załatwił nam wtedy siostrzeniec męża. Ośrodek w Skorzęcinie był wtedy zupełnie inny, niezwykły, rozkwitał. Tak bardzo nam się tu spodobało, że wróciliśmy tu także rok później. Przypadkowo odwiedziliśmy również popularną Rybakówkę, gdzie urlop spędzał kolega mojego męża. Przed laty grali razem w zespole. Stało tu niewiele domów, ludzie skupywali działki za grosze. Zupełnie spontanicznie skusiliśmy się na jedną z nich. Tak zaczęła się nasza bajka. Postawiliśmy tu dom, który z czasem stał się naszym światem. Jest tu pięknie o każdej porze roku. Osiedliśmy tu niemal na stałe, kiedy zaczęły się pierwsze problemy zdrowotne mojego męża. Zmagał się ze skutkami trzech udarów mózgu oraz rakiem lewego płuca.
Macie Państwo czterech synów. Poszli w ślady rodziców?
Żaden z nich nie śpiewa ani nie gra, choć nasze domy zawsze wypełniała muzyka. Mają własne zajęcia, realizują się w tym. Być może będzie to nasza 9-letnia wnuczka, która ma duży talent. Gra na pianinie. Jest na takim etapie, że jeszcze nie przykłada do tego należytej uwagi, a mimo to robi ogromne postępy.
A Pani gra na jakimś instrumencie?
Tylko na nerwach. Mówiąc zupełnie poważnie, to próbowałam kiedyś grać na pianinie, ale nie byłam zdolną uczennicą. Mój mąż twierdził, że lepiej wychodzi mi śpiewanie.
W jakich okolicznościach poznała Pani Pana Ireneusza?
Po raz pierwszy spotkaliśmy się 1 kwietnia, czyli w Prima Aprilis. Zawitałam do Niemiec z kapelą, gdzie w jednym z tamtejszych hoteli mieliśmy śpiewać i grać dla gości. Rybka już tam był. Wyciągałam walizki z samochodu. On stał na schodach odstrzelony w garnitur. Wskazał mi, gdzie jest widna. Ja na to w formie żartu, że z takim brzuszkiem mógłbym pochodzić troszkę po schodach. Miałam wtedy 28 lat, a Ireneusz 34. Słuchał naszych występów. Od początku coś zaiskrzyło, choć nie był w moim typie. Zachwycił mnie swoimi głębokimi niebieskimi oczami. Po 2 tygodniach od mojego przyjazdu byliśmy parą. Już wtedy czułam, że to mężczyzna na całe życie.
Czego Pani życzyć?
W dzisiejszych czasach przede wszystkim zdrowia. Stach niszczy nas od wewnątrz. Tutaj w Skorzęcinie czuję się bezpiecznie. To moje miejsce na ziemi.