Swoje pierwsze biegowe kroki stawiała w Witkowie, gdzie jej talent dostrzegł nauczyciel wychowania fizycznego – Paweł Piniarski. Wraz z upływem lat przygoda przemieniła się w karierę, która może doprowadzić ją do Igrzysk Olimpijskich w Tokio. W szczerej rozmowie z naszym dziennikarzem Martyna Galant opowiada m.in. biegowych początkach, studiach, najtrudniejszych chwilach, rodzinnym Witkowie, życiu prywatnym oraz celach, które chce osiągnąć.
Z powodu niekorzystnej aury nie mogliśmy spotkać się na Stadionie Miejskim w Witkowie, gdzie rozpoczęłaś swoją przygodę z bieganiem. Pamiętasz jak to się zaczęło?
Jeszcze jako uczennica szkoły podstawowej brałam udział w zawodach biegowych. Z racji tego, że byłam bardzo aktywnym dzieckiem, które uczęszczało chociażby na siatkówkę czy koszykówkę, wszędzie było mnie pełno. Podczas jednych z szkolnych biegów – pamiętam, że było to w Turku, podszedł do mnie pan Paweł Piniarski – nauczyciel wychowania fizycznego w ówczesnym gimnazjum oraz lokalny trener specjalizujący się w szkoleniu młodych biegaczy. Zapytał mnie czy nie chciałabym przychodzić do niego na treningi. Zgodziłam się, ale na początku traktowałam to jako kolejną zabawę. Dopiero po 6 klasie podstawówki zaangażowałam się w to bardziej, jadąc na swój pierwszy obóz. Treningi kontynuowałam także w gimnazjum. Od tamtego czasu niemal nie rozstaję się z bieganiem. Być może trener Piniarski zwrócił na mnie uwagę także ze względu na mojego wuja Mirosława, który również biegał i dobrze się z nim znał.
Zatrzymajmy się na moment przy panu Piniarskim. Jakim był trenerem, kiedy byłaś jego podopieczną?
Jest to człowiek bardzo kompetentny, który dysponuje dużą wiedzą w temacie biegów. Trenował wiele zawodniczek i zawodników. Myślę, że po samej posturze, budowie ciała potrafi ocenić czy ktoś ma predyspozycje, żeby uprawiać ten sport. Lista jego sukcesów jest bardzo długa, co świadczy o tym, że zna się na tym fachu. Każdy, kto miał przyjemność go poznać wie, że charakteryzuje go specyficzne poczucie humoru. Trzeba wyczuć czy coś jest żartem czy nie. Sądzę, że nauczyłam się z nim rozmawiać i funkcjonować. Być może było mi łatwiej, ponieważ miałam swego rodzaju charakterek. Potrafiłam się mu odgryźć czy odpowiedzieć.
Nadal utrzymujecie kontakt?
Oczywiście. Co jakiś czas zdaję mu relację ze swojego biegania. Cieszę się, że możemy porozmawiać. Pamiętam jak przyjechał na Młodzieżowe Mistrzostwa Europy, które odbywały się w Bydgoszczy. Zdobyłam tam brązowy medal, który jest dla mnie niezwykle cenny. Po minięciu mety wśród głosów moich najbliższych usłyszałam także jego krzyk. Obecność pana Pawła była dla mnie bardzo ważna. Dużo mu zawdzięczam. Byłam blisko rezygnacji z biegania, kiedy skończyłam liceum. Miałam wewnętrzny kryzys, bo nie wiedziałam czy poświęcić się nauce, czy dalej brnąć w sport. Wówczas to właśnie pan Paweł nie odpuścił, załatwił mi trenera Ryszarda Ostrowskiego w Poznaniu, z którym trenuję do dziś, a także tam zaczęłam studia.
Bieganie łączysz ze studiami. Uzyskałaś tytuł inżyniera na Uniwersytecie Przyrodniczym w Poznaniu. Trudno było pogodzić te dwie rzeczy?
Bardzo. Kosztowało mnie to dużo zdrowia. Mimo że reprezentowałam Uniwersytet Przyrodniczy na różnego rodzaju imprezach biegowych, studia nie były łatwe. Często byłam nieobecna z powodu wyjazdów na zgrupowania i zawody. Po powrocie musiałam nadrabiać zaległości. Brakowało na wszystko sił i czasu. W pewnym momencie żyłam tylko bieganiem i studiami. To przyczyniło się do kilku kontuzji, które wynikały przede wszystkim ze zmęczenia i faktu, że mój organizm nie regenerował się tak jak wcześniej. Jest w tym sporo mojej winy, ponieważ z natury jestem niecierpliwa. Zamiast korzystać z drugich terminów na egzaminy, spinałam się i przygotowywałam na pierwsze. Ta gonitwa odbiła się na moim zdrowiu. Mam nauczkę na przyszłość.
To były najtrudniejsze momenty w Twojej dotychczasowej karierze?
Myślę, że tak. Wszystko zaczęło się w grudniu 2017 roku i trwało niemal przez cały kolejny rok. To był duży sprawdzian mojej wytrzymałości zarówno fizycznej, jak i psychicznej. Wypadłam z biegania na rok, co było dla mnie zupełnie nową sytuacją. Z dnia na dzień siedzisz na tyłku zamiast pracować nad formą. Kiedy wydawało się, że jedna kontuzja jest już za mną, pojawiała się kolejna. Byłam kompletnie przybita. Siedziałam w domu albo w gabinetach rehabilitacyjnych. Samo złamanie zmęczeniowe leczyłam aż 11 tygodni. Mój organizm wariował, ponieważ był przyzwyczajony do codziennego wysiłku.
Jak sklasyfikowałabyś swoje największe sukcesy?
Najważniejszy to zdecydowanie medal Młodzieżowych Mistrzostw Europy. Następnie czwarte miejsce na Uniwersjadzie oraz medale na niedawnych Mistrzostwach Polski Seniorów w Radomiu. Tegoroczne mistrzostwa były moim powrotem. Cieszę się, że przypomniałam się w takim stylu. Mogłoby tego w ogóle nie być gdyby nie pomoc wielu osób na czele z projektem „Team 100”, który powstał z inicjatywy Ministra Sportu i Turystyki we współpracy z Polską Fundacją Narodową i Instytutem Sportu – Państwowym Instytutem Badawczym. Polega na wspieraniu młodych sportowców przygotowujących się przede wszystkim do Igrzysk Olimpijskich w Tokio. Wsparcie było mi szczególnie potrzebne podczas rehabilitacji, kiedy Polski Związek Lekkiej Atletyki stwierdził, że potrzebuję więcej czasu na powrót do formy. Nie każdy wie, że PZLA finansowo nie wspiera wszystkich sportowców. Za sam udział w mistrzostwach w Radomiu nie było nagród pieniężnych, co dla typowego kibica może wydawć się dziwne.
Dzięki bieganiu byłaś w najdalszych zakątkach świata, gdzie pracowałaś nad formą.
W tym roku byłam w dwóch nowych krajach – w Stanach Zjednoczonych oraz Kenii. Wyniosłam z tych wyjazdów bardzo wiele. Nie tylko trenowałam w innych warunkach, ale także zobaczyłam ciekawe miejsca i poznałam inną kulturę. Najbardziej zaskoczyła mnie Kenia, tam wszystko kręci się wokół biegania. Cieszę się, że stałam się częścią tamtego świata. Wyjazdy europejskich biegaczy i sportowców do Afryki są czymś normalnym. Trening na takich wysokościach daje bardzo dużo, nawet gdy nie trenuje się mocno. Dla mnie były to pierwsze wysokogórskie obozy.
Witkowianie i kibice biegania znają Cię przede wszystkim jako sportowca. Jaka zatem prywatnie jest Martyna Galant?
Dużo osób myśli, że jestem skryta i zamknięta w sobie. Choć bieganie to mój sposób na życie, mam też inne zainteresowania niż sport. Lubię czytać książki kryminalne oraz gotować, mimo że nie zawsze mi to wychodzi. W miarę możliwości spotykam się ze znajomymi w Poznaniu i Witkowie. Nie lubię siedzieć w jednym miejscu.
Sukcesy Cię zmieniły?
Nadal jestem zwykłą dziewczyną. Woda sodowa mi nie grozi. W mojej dotychczasowej karierze były różne chwile. Z tych gorszych wyniosłam doświadczenie i niezbędną wiedzę. Stałam się mądrzejsza i silniejsza. Impreza po mocnym treningu nie wchodzi w grę.
Często bywasz w swoim rodzinnym domu w Witkowie?
Chciałabym częściej. Tutaj odżywam. Pierwsze dni to przyzwyczajanie do innego życia niż tego w Poznaniu. Aktualnie jestem na etapie roztrenowania, ale i tak wybiegam co drugi dzień. Muszę się ruszać. W Witkowie mam rodzinę i znajomych. Mogę liczyć na ich duże wsparcie. W ostatnią niedzielę wzięłam udział w wydarzeniu ,,Witkowska Dycha”. Miło było pobiec w rodzinnych stronach. Na trasie słyszałam okrzyki wsparcia nawet tych osób, których nie znam.
Co planujesz robić po bieganiu?
Na pewno chciałabym założyć rodzinę. To do kiedy będę biegać, zależy od zdrowia i realizacji celów, które sobie zaplanowałam. Mierzę wysoko, ale jeśli będę widziała, że forma spada, to zakończę karierę wcześniej. Za chwilę mam 25 lat.
Twoim celem są Igrzyska Olimpijskie w 2020 roku?
Tak, to impreza, pod którą podporządkowane jest pół mojego biegowego życia. Cieszę się z kolejnych sukcesów, ale traktuję je jako przystanki do stacji głównej, którą są igrzyska olimpijskie w 2020 roku, może także następne. Życie pokaże.
Czego Tobie życzyć?
Przede wszystkim zdrowia i cierpliwości, ponieważ bywam w gorącej wodzie kąpana.