Historia bohatera naszego artykułu wiedzie do niewielkiej wsi Rzymsko mieszczącej się niedaleko Turku. Hubert Gajda (37 l.) już jako dziecko najlepiej czuł się w otoczeniu drzew, zwierząt i przyrodniczej harmonii. Obcowanie z naturą i fotograficzna pasja zaprowadziły go Witkowa, gdzie w oparciu o dziecięce marzenia stworzył firmę unikalną na skalę Europy, a nawet świata.
Na jakim etapie Twojego życia pojawiła się przyroda i obcowanie z tym związane?
Członkowie mojej rodziny w żaden sposób nie byli związani z przyrodą – nie byli ani myśliwymi, ani leśnikami. Tego typu pasja narodziła się we mnie samoistnie już w czasach dzieciństwa. Na początku rodzice nawet troszkę się martwili, że wyrasta ze mnie dziwak. Teraz z perspektywy czasu trudno im się dziwić skoro bardzo dużo czasu spędzałem w lesie. Spacerowałem, skradałem się, aż w końcu podglądałem żyjące tam zwierzęta. Nie przeszkadzali mi w realizowaniu tej pasji, myśląc że w końcu z tego wyrosnę. Dziś mam 37 lat i nie myślę o zmianie profesji.
Z czasem oprócz przywiązania do przyrody pojawiły się także zdjęcia. Za kolejne hobby obrałem sobie bowiem fotografowanie zwierząt.
Dokładnie. Pierwszy aparat otrzymałem w wieku 10-12 lat i od tej pory nieprzerwanie fotografuję przyrodę. Później były radziecki fed 5 i zenit TTL, a następnie sprzęt cyfrowy i dalsze rozwijanie pasji. Pod względem możliwości fotograficznych i dostępu do sprzętu, tamte lata w porównaniu do czasów obecnych, to zupełnie inny świat. Nie było zakupów przez internet, wszelkiego rodzaju poradników, czy tym bardziej ubioru przeznaczonego do maskowania. Dlatego często odwiedzałem sklepy fotograficzne, gdzie nie bałem się pytać. Uwielbiałem słuchać i chłonąć wiedzę. W kwestii maskowania zdałem się na siebie, budując szałasy, zakładając na siebie za duży strój w wojskowych barwach. Wspinałem się na drzewa, kopałem ziemianki. Często efekt był żaden, ale towarzyszyła temu frajda i satysfakcja, że próbowałem zrobić coś samodzielnie. Nawet buty z kolcami, które wcześniej wykorzystywałem w szkole do biegania, służyły mi do wchodzenia na drzewa. Kiedy myślę, że moje dzieci mogłyby teraz coś takiego robić, to łapię się za głowę, ponieważ często było to niezwykle niebezpieczne. Upadki też się zdarzały, ale na szczęście nigdy nic poważnego się nie stało.
Więcej w Kurierze