Mimo że jest dziś jest już na zasłużonej emeryturze, w sprawach zwiazanych z zgadnieniami proobronnymi nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. W Witkowie znany jest przede wszystkim z pracy w Dowództwie 33. Bazy Lotnictwa Transportowego, choć w jego bogatym życiorysie widnieje udział w misji w Iraku. Ppłk rez. Jacek Liszewski (50 l.) w rozmowie z naszym dziennikarzem opowiada m.in. o służbie na Bliskim Wschodzie, śmierci kolegi, urazie, którego doznał, rodzinie oraz aktualnej pracy.
Wojska uczył się Pan już w domu, ponieważ Pański tata był nawigatorem i służył w jednostce wojskowej w Powidzu. To on zaszczepił w Panu miłość do służby?
Dokładnie tak. Kiedy miałem 3 lata rodzice przeprowadzili się na osiedle do Witkowa. Tata czasami zabierał mnie na lotnisko. Nie wszędzie mogłem wejść, dlatego często po prostu rysowałem coś na kartce w kącie wygospodarowanym przez mojego tatę. Sam widok samolotów był dla mnie dużym przeżyciem. Decyzję o służbie wojskowej podjąłem po ukończeniu Technikum Elektronicznego w Bydgoszczy. Nie ukrywam, że to właśnie tata namawiał mnie na obranie tej drogi. Próbowałem dostać się na cybernetykę w Wojskowej Akademii Technicznej, ale konkurencja była tam tak duża, że nie było mi to dane. Jednak dzięki osiągniętym wynikom dostałem propozycję z Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Łączności w Zegrzu, którą przyjąłem. Po 4 latach zostałem mianowany na podporucznika i tak rozpoczęła się moja przygoda z wojskiem. Od razu rzucono mnie na głęboką wodę, ponieważ zostałem dowódcą plutonu radiolinii R-409 w 6. Pułku Łączności w Śremie. Później były też inne funkcje dowódcze – dowódca kompanii, dowódca grupy. Każda z nich dała bezcenną wiedzę, która zaowocowała w następnych latach.
Przełomowa w Pana karierze okazała się misja w Iraku.
W 2003 roku zaczął formować się Polski kontyngent Wojskowy w Iraku. Z grupą kolegów zdecydowaliśmy się zgłosić chęć wyjazdu i służby podczas tej misji. Przeszyliśmy określone rozmowy kwalifikacyjne, swego rodzaju casting, który otworzyły nam drogę do Iraku. Miałem zostać tam Dowódcą kompani radioliniowej. W lutym 2004 roku udaliśmy się do Elbląga – do 16. Dywizji Zmechanizowanej na zgrywanie pododdziałów, szkolenie oraz dogrywanie spraw organizacyjnych. Jednym słowem mieliśmy poznać z czym będziemy mieli do czynienia. Zapoznawaliśmy się ze sprzętem, bronią, tamtejszą kulturą, doskonaliliśmy język angielski. W toku szkolenia dostałem jednak nową propozycję zostania Szefem sekcji operacyjnej. Zgodziłem się. Po zakończonym certyfikacją ćwiczeniu DESERT LAKE 2004 – spakowaliśmy się i czekaliśmy na swój czas. Po wylądowaniu, zostaliśmy przeniesieni z Kuwejtu do Iraku – do Babilonu. Na miejscu dowiedziałem się, że czeka mnie nowa niespodzianka, a mianowicie funkcja Szefa ochrony bazy. Ta funkcja łączyła się z wyjazdami w patrolach i konwojach poza teren bazy. W styczniu 2005 roku cała baza została przeniesiona do Ad-Diwanijji. Łącznie byłem w Iraku 7 miesięcy i 19 dni.
To był wówczas gorący czas w Iraku?
Mówi się, że zmiana 2 i 3 były najtrudniejsze i newralgiczne. To wtedy zdano sobie sprawę, że nie do końca jest to misja stabilizacyjna. Atakowano nas, a my musieliśmy się bronić. Nasze działania nie mogły być ofensywne względem tamtejszych rebeliantów, dlatego ataki z naszej strony były zabronione. Niektóre źródła podają, że na 3 zmianie zginęło 7 Polaków. Są też informacje o 10 ofiarach. Te różnice wynikają z tego jaką datę rozpoczęcia 3 zmiany weźmiemy pod uwagę. W pewnym momencie musieliśmy zdać sobie sprawę, że są to działania wojenne i zginąć może każdy z nas.
Jaki był najtrudniejszy moment w Pana 7-miesięcznej misji?
Z pewnością śmierć bardzo uczynnego i młodego człowieka. Kpr. Krystian Andrzejczak był ratownikiem medycznym. Zginął w wyniku ostrzału i wybuchu improwizowanego ładunku. Na szkoleniu uczył mnie podstaw medycyny pola walki. Był nie tylko sympatyczny, ale także posiadał dużą wiedzę, którą przekazywał w bardzo przystępny i prosty sposób. Aż chciało się go słuchać. Poniósł śmierć w sierpniu 2004 roku i to w takiej wiosce, w której mieliśmy dobry kontakt z lokalną społecznością. To także był sposób działania rebeliantów. Najpierw nawiązywali z przyjazne stosunki, aby później pokazać prawdziwą twarz. To dowodzi, że trzeba mieć tam oczy dookoła głowy. Po czasie można stwierdzić, że dziwny był fakt, że nie było tam dzieci i panował niepokojący spokój, wręcz podejrzany. Do końca życia nie zapomnę jak niosłem zakrwawione ubranie należące właśnie do Krystiana. Wtedy zdałem sobie sprawę, gdzie jestem. Takie chwile pokazują, że do tej wojny nie do końca byliśmy przygotowani. Zupełnie inaczej było w Afganistanie, gdzie w przygotowaniu polskiego wojska pomogło doświadczenie z Iraku.
Z tego, co wiem, to Pana również mogło spotkać najgorsze.
Tak. W sierpniu 2004 roku spadł na nas ostrzał moździerzowy. Podczas ewakuacji do specjalnych schronów, pocisk spadł niedaleko mnie. W wyniku tego doznałem akustycznego urazu ucha. Dopiero po powrocie do Polski okazało się, że uszczerbek na zdrowiu dotyczy też drugiego ucha.
Brał Pan pod uwagę, budząc się każdego dnia, że to może być dla Pana ostatni dzień w życiu?
Nie, nie miałem takiej świadomości. Nawet w rozmawiając zupełnie prywatnie z kolegami, nie poruszaliśmy tego tematu. Naszym celem było to, aby dobrze przygotować się do kolejnych zadań. Bywały trudne chwile i refleksje, tego nie da się uniknąć. Na przykład, kiedy żegnaliśmy kolegów, których ciała wracały w trumnach do Polski.
Co dała Panu misja w Iraku?
Bezcenne jest doświadczenie, które tam nabyłem. Zaowocowało to także w późniejszej pracy. Nie da się ukryć, że jedzie się tam także ze względu na aspekt finansowy.
Wrócił Pan stamtąd innym człowiekiem?
Na pewno. Może potwierdzić to moja żona i dzieci. Przez kilka pierwszych miesięcy nie mogłem oglądać filmów wojennych. Do produkcji „Helikopter w ogniu” podchodziłem kilka razy. Nie mogłem go skończyć. Za bardzo utożsamiałem się z tamtymi wydarzeniami. Zrobiłem tam też wiele zdjęć, które zacząłem oglądać dopiero po roku.
To dość częste zjawisko. Jest to prezentowane w szczególności w filmach amerykańskich.
To Pourazowy Stres Pola Walki, z którym zmaga się wielu żołnierzy. W Polsce ośrodki dla takich osób są w Warszawie i Bydgoszczy.
Często myśli Pan o czasie w Iraku?
Może nie codziennie, ale robię to często. Działam też w środowisku weteranów, dlatego trudno pominąć tamten czas. W Polsce jest już pod tym względem lepiej, ale przykładem współpracy z weteranami są dwa państwa – USA i Wielka Brytania.
Myślał Pan kiedyś nad ponowną misją?
Zawsze mówiłem żonie, że ja już miałem swoją wojnę. Nie szukałem możliwości ponownego wyjazdu, ponieważ tego nie chciałem. Zwłaszcza ze względu na żonę i małe dzieci, które w szczególności wtedy potrzebowały ojca. Podczas misji córka Ada miała 9 lat, a Mikołaj 4. Decyzję o wyjeździe podjąłem niemal samodzielnie. Żona brała w tym udział, ale chyba nie do końca zdawała sobie sprawę, że do tego wyjazdu na prawdę dojdzie.
Jak ważną rolę w tamtym czasie odegrali Pańscy bliscy?
Powiem szczerze, że bez nich byłoby bardzo trudno przez to przebrnąć. Miałem ogromne wsparcie przede wszystkim w żonie Magdzie. Wiedziałem, że w domu jest wszystko w porządku. Dzięki temu mogłem na spokojnie skupić się na pracy w Iraku. Oczywiście była tęsknota, ale można było o niej zapomnieć choć na chwilę podczas rozmów telefonicznych.
Po Iraku przyszedł czas na Powidz.
W Śremie służyłem jeszcze 2 lata od powrotu z Iraku. W 2007 roku dostałem informację o Pana Generała Sławomira Kałuzińskiego, że w Powidzu zawiązuje się dowództwo 3. Skrzydła Lotnictwa Transportowego. Padło pytanie czy nie chciałbym wrócić na stare śmieci. Kupiliśmy z żoną dom, w którym mieszkamy do dziś. Na początku pracowałem w Powidzu w kadrach, później w sekcji współpracy cywilno–wojskowej, w wydziale operacyjnym, a w 2013 roku zostałem Szefem sztabu 33. Bazy Lotnictwa Transportowego. Na tym stanowisku byłem do końca swojej służby. W styczniu 2018 roku udałem się na emeryturę.
Po zakończeniu służby ponownie trafił Pan do branży związanej z wojskiem.
Chciałem pozostać w tym środowisku. Dlatego założyłem firmę J-Defence, która zajmuje się szkoleniem, doradztwem oraz organizacją m.in. lokalnych uroczystości patriotycznych bazujących na wykorzystaniu ceremoniału wojskowego. Współpracuję w tej materii z licznymi samorządami. Wykonuje też zadania Dyrektora zarządzającego w Centrum Szkolenia i Wsparcia Bojowego w Łodzi oraz pełnię obowiązki Menadżera do spraw bezpieczeństwa w grupie spółek realizujących m.in. przedsięwzięcia proobronne. Wykorzystuję wiedzę zdobytą przez te wszystkie lata. Myślę też o rozpoczęciu kolejnych studiów podyplomowych. Nie chcę usiąść w fotelu i popaść w rutynę. Nie brnę w coś na siłę, ale jeśli pojawia się możliwość, to chętnie służę pomocą.
14 sierpnia tego roku został Pan wyróżniony przez Ministra Obrony Narodowej wpisaniem Pana zasług i osiągnięć do „Księgi Honorowej Wojska Polskiego”. Jaki był to dla Pana moment?
Z pewnością niebywały i niespodziewany. Dla takich chwil warto pracować i służyć.