28 i 29 czerwca 1956 roku w Poznaniu doszło do robotniczych protestów, które przerodziły się w walki uliczne. Władze komunistyczne do ich stłumienia użyły wojska. W konsekwencji śmierć poniosło według wielu historyków około 60-70 osób, rannych było co najmniej 600. W tym czasie w Poznaniu przebywał witkowianin Anatol Anchimiuk, który opowiada o swoich wspomnieniach z tamtych tragicznych dni.
Anatol Anchimiuk urodził się 24 marca 1935 roku w Kuraszewie, powiat Hajnówka. Młodość spędził w Olecku, gdzie skończył zawodówkę, zostając ślusarzem traktorowo-maszynowym. Zanim został żołnierzem zawodowym i poprzez Modlin trafił do Powidza spędził pewien czas w Poznaniu.
Warunki i potrzeby zachodzące w kraju w tamtym okresie zmusiły mnie i przełożonych do dalszej nauki i rozwoju w dziedzinie rolnictwa, a szczególnie zbioru zboża kombajnami, które w tym okresie zaczęły wchodzić na nasze pola szczególnie w PGR gdzie w tym okresie pracowałem. W ten to sposób na początku 1956 roku znalazłem się w Ośrodku Szkolenia Min PGR na ulicy Golęcińskiej 9/11 w Poznaniu, w mieście odległym o około 500 km od mojego miejsca pracy, w mieście pięknym już wówczas, różniącym się kulturowo i gwarowo. Warunki bytowe jakie zastałem, na tamte czasy były wzorowe, dyscyplina o stopień wyższa jak w wojsku (co później sprawdziłem na własnej skórze).
Jego codzienne obowiązki bardzo go absorbowały. Sam pan Anatol przyznaje, że kurs, który przechodził odbywał się w miłej atmosferze. Nie dawało się odczuć narastającego napięcia wśród społeczeństwa.
Okres półrocznego kursu przebiegał bez zakłóceń i w dobrej atmosferze. Szkoliliśmy się na podstawowym kombajnie w tym okresie jakim był radziecki S-4. Zresztą jak na owe czasy był solidną maszyną. Częściowo już go znałem z poprzednich żniw. Tu muszę dodać, że był także używany i wykorzystywany po żniwach jako młocarnia. Za wikt i opierunek jak również warunki bytowe odpowiadał kierownik internatu – Hanysz, który również postawił na mnie wyznaczając na swojego pomocnika, co oczywiście wiązało się z większymi obowiązkami na w/w kursie, ale też przywilejami. Za zezwoleniem dyrekcji w czasie odbywających się meczach żużlowych na stadionie żużlowym znajdującym się w sąsiedztwie na Golęcinie równałem tor w przedbiegach sprzętem ośrodka, co dawało mi również dużo satysfakcji, że już w tym okresie mogłem czynić tak wiele.
W końcu jednak sytuacja w mieście przestała być normalna. W Poznaniu zaczęło robić się niebezpiecznie.
Napięta sytuacja częściowo dochodziła i do nas. Telewizora raczej tam nie było, ale radiowęzeł, który uruchomiałem rano przed każdym pokazaniem się kierownika w bramce wejściowej. W dniu kiedy sytuacja stała się groźna, my dodatkowo mieliśmy obraz ruchu czołgów gdyż byliśmy sąsiadami Szkoły Wojsk Pancernych. Obserwowaliśmy ruchy wojsk wieczorem z dachu bloku budowlanego na naszym terenie przygotowywanym do pokrycia dachówką. Wchodziliśmy na sam szczyt i obserwowaliśmy jak czołgi z poligonu Biedrusko wracają do miasta na światłach noktowizyjnych. Już rano całe miasto było obstawione czołgami, a na skrzyżowaniu ulic przed bramą naszego ośrodka stał czołg z załogą, który manewrował lufą na wszystkie kierunki. Przy gapiowskiej obserwacji zauważyłem jak spotkanie kilku ludzi uruchomiło lufę czołgu w kierunku grupki, która zrezygnowała z dalszej bytności. Czołgi widoczne były również na ulicach.
Witkowianin przedstawia w skrócie relację z pamiętnego dnia 28 czerwca.
Po dłuższych perturbacjach z rządem w czwartek 28 czerwca 1956 roku doszło do zbrojnych starć w Poznaniu. My byliśmy naocznymi świadkami. Kilka czołgów została podpalonych, co stworzyło jeszcze większe zagrożenie. Te starcia zmusiły rząd do pacyfikacji miasta. Zaczęto ściągać regularne wojska i masę różnego sprzętu. Samych czołgów było około 400. Tłum liczący 100 tysięcy osób ruszył pod siedziby Miejskiej Rady Narodowej i Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Demonstranci śpiewali po drodze hymn narodowy, „Rotę” i pieśni religijne. Pojawiły się biało-czerwone sztandary i transparenty z hasłami ekonomicznymi np. „Żądamy podwyżki płac”, „Chcemy chleba”, „Jesteśmy głodni”, „My chcemy wolności”, czy „Precz z czerwoną burżuazją”. Potem wydarzenia potoczyły się bardzo szybko. Na skutek kilku incydentów rozpoczęła się wymiana ognia, a wkrótce walki objęły całe miasto. Do tłumienia demonstracji postanowiono użyć wojska. Władze wprowadziły blokadę telekomunikacyjną miasta i godzinę policyjną między dwudziestą pierwszą a czwartą rano.
Wyjście na ulicę groziło śmiercią. W tym gorącym czasie najbezpieczniej było pozostać w miejscu stałego pobytu, choć i to nie dawało gwarancji przeżycia.
Trzy kule trafiły w nasze kombajny. Zabłąkane kule przebiły trzy otwory. Na szczęście nikt nie zginął. W drugim dniu bezpośrednio dotknęły nas wojenne warunki bo zabrakło do posiłków chleba. Bardziej wyrafinowane potrzeby kulinarne nadrabialiśmy bigosem, bo mieliśmy własną kapustę. W kolejnym dniu kończącego się strajku dostaliśmy chleb z Łodzi, co poprawiło humory i życie zaczęło się normalizować, ale dawało się wyczuć rozdrażnienie i niepewność. Te niebywałe ruchy wojska, czołgów i innego sprzętu na pewno zostawiły niepewność – co będzie dalej? A dalej było tragicznie. Nie mieliśmy pojęcia, że rozmiary tragedii były tak duże. Owszem plądrowano miasto, było słychać strzały, ale nie przyszło nam do głowy, że zginęło aż tylu ludzi. Do dziś historycy spierają się co do ilości ofiar, ale czy było to 50, czy 70 osób, to i tak nie zmienia faktu, że była to ogromna tragedia i największa zbrodnia w historii PRL, która została w mojej głowie do dziś.
Brakuje dokładnych danych co do ofiar. W dawniejszej literaturze przedmiotu podawano liczbę 73 lub 74. Najnowsze badania mówią o 57 ofiarach, a pion śledczy IPN podaje liczbę 58. Najmłodszą ofiarą buntu był Romek Strzałkowski, który miał zaledwie 13 lat.
Żądali chleba. Teraz z pewnością konsumują bułeczki z szynką bo na ulice nie wychodzą Robotnicy Ceglorza wasza walka nie poszła na marne dzisiaj żyjecie sobie godnie i dostatnio