Przeciętnie każdy dorosły Polak wypija 11,7 litra alkoholu rocznie. W latach 90. było to mniej, bo 9,9 litra. Według prognoz za 10 lat granica ta osiągnie prawdopodobnie aż 13 litrów. Po tego typu używki zdecydowanie częściej sięgają mężczyźni niż kobiety. Mimo wszechobecnej edukacji, problem ten w wielu przypadkach wciąż stanowi tematu tabu. O życiu z uzależnionym opowiedziała nam mieszkanka Witkowa, która stoczyła heroiczną walkę z nałogiem męża.
Miałem w swoim życiu zawodowym wiele wywiadów, ale nigdy o alkoholizmie, a tym bardziej z osobą, która sama zdecydowała się porozmawiać o tym problemie. Dlaczego wyszła Pani z cienia i to na dodatek na łamach lokalnej prasy?
Podstawowy błąd jaki popełniamy w alkoholizmie, to zamykanie się z tym problemem w czterech ścianach. Jest to szczególnie widoczne w takich środowiskach, jak Witkowo, gdzie mówi się, że wszyscy wszystkich znają, a problemy innych są tematem przewodnim wielu rozmów. Rozmową z Panem nie chcę wyjść na ulicę i wykrzyczeć, co mnie boli, pokazując twarz. Po prostu, zachowując anonimowość pragnę wesprzeć wszystkie osoby, które spotkał podobny los.
Nie boi się Pani, że mimo iż zachowamy Pani anonimowość, ludzie z Pani najbliższego otoczenia skojarzą fakty i zorientują się, że chodzi tu o Panią?
Nie obchodzi mnie to. W życiu najadłam się tyle wstydu, że kilka dodatkowych rozmów za moimi plecami nie robi mi różnicy. Każdy z nas ma jakieś problemy – mniejsze lub większe. Sztuką jest o nich porozmawiać, wyrzucić je z siebie, a nie udawać w towarzystwie, że nasze życie jest usłane różami. To hipokryzja.
W jaki sposób alkohol pojawił się w życiu Pani rodziny?
W latach 80., a zwłaszcza w 90. spotkania ze znajomymi i rodziną były częścią niemal każdego weekendu. Dziś też tego doświadczany, ale rzadziej, ponieważ wiele rodzin ceni sobie więcej prywatności, chcąc odpocząć we własnym gronie po ciężkim tygodniu. Wtedy była to typowa odskocznia od pracy i szarzyzny, która nas otaczała. Zarabiało się mniej, ale jakby problemów też było mniej. Żyło się inaczej. Chodziliśmy wraz z mężem na imprezy do znajomych lub bliskich. Sami także ich zapraszaliśmy. Wówczas na stole zawsze gościł alkohol, zazwyczaj wódka.
Tak to się zaczęło?
Mąż pił, bo wszyscy pili. Nikt nie widział w tym problemu. Ja zwykle kończyłam na dwóch drinkach, ponieważ na drugi dzień ktoś musiał zająć się dziećmi.
Wspomniała Pani, że alkohol był odskocznią od pracy. W związku z tym czym zajmował się Pani mąż?
Pracował w mundurówce.
Wojsko?
Pozostawię to dla siebie. Wystarczy, że wracając z pracy również był pod wpływem alkoholu. Nie mówię, że zawsze, ale na pewno dość często.
Jak to tłumaczył?
Na początku trudami i problemami w pracy. Później nie było pytań, bo stało się to normą. Kiedy przeszedł na emeryturę, to i tak pił.
Rozumiem, że dochowaliście się Państwo dzieci.
Tak, dwójki.
Dorastały w otoczeniu alkoholu?
Nie od zawsze. Kiedy alkohol stał się poważnym problemem naszego domu, to faktycznie były tego świadkami. Dzieci miały już tyle lat, żeby rozumieć pewne sprawy. Dużo z nimi rozmawiałam. Wyrosły na dobrych ludzi, mają własne rodziny.
Kiedy zdała sobie Pani sprawę, że alkohol wymknął się spod kontroli Pani męża?
Uświadomiła to sobie za sprawą kilku zdarzeń. Bywało tak, że mąż tak bardzo zapijał, że nie potrafił wstać na drugi dzień do pracy. W innych sytuacjach tracił nad sobą kontrolę, awanturował się. Sąsiedzi pukali do drzwi z wiadomością, że leży pod klatką bloku lub na ulicy.
Jeśli nie chce Pani odpowiedzieć na to pytanie, to zrozumiem, uszanuję Pani wolę. Awanturom towarzyszyła przemoc?
Mąż nigdy mnie nie uderzył jeżeli o to Pan pyta. Zawsze byłam w jego cieniu, ale nie oznaczało to, że mnie nie szanował. Jak wiele kobiet w tamtych czasach miałam po prostu gotować, prać, sprzątać i wychowywać dzieci. On i inni mężowie zarabiali na tyle dużo, że można było sobie na to pozwolić.
Próbowaliście z tym jakoś walczyć?
Wiele razy. Stając z nim na ślubnym kobiercu przysięgałam, że nie opuszczę go aż do śmierci. Dlatego nie mogłam go zostawić, nie chciałam. Zamienił moje życie w piekło, ale chciałam przejść przez nie razem z nim. Były wizyty u psychologów, które w tamtych czasach były odbierane jako coś wstydliwego. Po takich rozmowach przestawał pić, ale tylko na kilka dni. Dlatego następnym krokiem były terapie dzienne i w oddziałach zamkniętych.
Terapie przynosiły efekty?
Jeśli brak picia przez pół roku można nazwać sukcesem, to tak – coś dawały. Przez ten czas nasze życie było zupełnie inne, czyste. Mąż się starał.
Jak wracał do nałogu?
Zwykle w tajemnicy. Na początku w piwnicy, gdzie popijał. Mówił, że majsterkuje, bo zawsze to lubił i potrafił. Alkohol miał poukrywany niemal wszędzie, nawet w kanistrze po benzynie. Kiedy to odkrywałam, on przepraszał – obiecywał poprawę. I tak w kółko.
Rozstaliście się? Pani wytrzymałość musiała mieć swoje granice.
Już nigdy się nie dowiem, co bym dalej robiła. Mąż zmarł na marskość wątroby.
Co powiedziałaby Pani kobietom, które są w podobnych sytuacjach?
Nie bójmy się mówić o tym problemie. Dzisiejsze czasy dają nam tyle możliwości terapii, że można z tego wyjść. Pamiętajmy, że żadna z nas nie będzie nigdy terapeutką dla naszego męża, czy innych bliskich. Rozmawiajmy z nimi, ale bezpośrednią walkę z nałogiem zostawmy specjalistom. Nie traćmy wiary. To wyboista droga wypełniona bólem. Jej koniec może być jednak szczęśliwy.